Otwarte oprogramowanie

W ubiegłym tygodniu została oficjalnie opublikowana nowa wersja „wolnego” pakietu biurowego Openoffice (słowo „wolny” pochodzi w tym kontekście od „wolność”, a nie od „powoli”). Wersja ta oznaczona jest numerem 3.0.0 i zawiera istotne zmiany w porównaniu do poprzedniej wersji 2.4.

Piszę o tym w blogu. Natomiast tu pozwolę sobie na kilka uwag ogólniejszych. Zdaję sobie sprawę, że przejście na Openoffice dla osoby przyzwyczajonej do pakietu Office Microsoftu nie jest łatwe. Jestem jednak głęboko przekonany, że jest to sprawa przełamania wewnętrznego przyzwyczajenia. Osobiście używam Openoffice od wersji 1.1. Wtedy oprogramowanie to pozostawiało jeszcze wiele do życzenia. Od wersji 2.0 jest już całkowicie zdatne do użycia w warunkach „profesjonalnych”. Pakiet stał się równie lub bardziej niezawodny jak jego komercyjny odpowiednik i wystarczająco szybki (przynajmniej na współcześnie używanym sprzęcie). Znakomicie działa sprawdzanie polskiej pisowni. Słowem – nie chcę już wracać do produktu Microsoftu, przynajmniej jeśli chodzi o edytor tekstu i oprogramowanie do tworzenia prezentacji. Arkusza kalkulacyjnego nie umiem kompetentnie ocenić, ale w zakresie, z którym miałem do czynienia, również działał dotąd bez zarzutu.

Przejście na Openoffice daje oczywiście oszczędności finansowe. Ale oszczędność kosztów nie jest jedyną korzyścią. Używając tego pakietu używamy bowiem „wolnego oprogramowania”. Jak mówi Richard Stallmann, znany programista i jeden z twórców ruchu wolnego oprogramowania: „Wolne oprogramowanie” to kwestia wolności, nie ceny. By zrozumieć tę koncepcję, powinniśmy myśleć o „wolności słowa”, a nie „darmowym piwie”. Występuje tu gra słów w języku angielskim. „Free” znaczy najczęściej „wolny”, „swobodny”, ale może też oznaczać „darmowy”. Pomysł Stallmana sprowadza się do postulatu, by wiedza ludzka, taka jak matematyka, czy informatyka, była własnością „publiczną” a nie „komercyjną”. Stallman nie jest przeciwny zarabianiu na chleb poprzez pisanie programów, tym bardziej, że sam z tego żyje, ale jest przeciwnikiem stosowania oprogramowania „zamkniętego”, którego kod jest znany tylko korporacji, która go napisała.

Korzystając z takich „zamkniętych” systemów, nie wiemy tak naprawdę co dzieje się z naszymi danymi, które mamy na dysku. Jest to tajemnicą koncernu. Zamknięte oprogramowanie przywodzi na myśl mroczne czasy wieku XVII i XVIII, kiedy to znakomite umysły, takie jak choćby Newton czy Leibniz nie publikowały swych genialnych osiągnięć (obaj ci uczeni wynaleźli rachunek różniczkowy i całkowy), obawiając się, że skorzysta z nich „konkurencja”.

W przeciwieństwie do tego, oprogramowanie „otwarte” (mające dla podkreślenia swego charakteru często w samej nazwie słowo „open”) ma kod publicznie dostępny. Każdy może go czytać i poddać analizie, jeśli ma do tego odpowiednią wiedzę. W rzeczywistości takie kody są wnikliwie analizowane zwłaszcza przez społeczność akademicką i w ten sposób otwarte oprogramowanie służy społeczeństwu przyczyniając się do rozwoju wiedzy.

W tym momencie staje się również oczywista różnica między oprogramowaniem „otwartym” i „darmowym”. Otwarte oprogramowanie nie zawsze jest darmowe (akurat w przypadku Openoffice'a jest), tak jak sprzedawanie praw autorskich do utworu muzycznego wcale nie oznacza, że jego partytura musi być tajna. Ochrona praw autorskich wydaje się w dzisiejszych czasach czymś oczywistym, zaś utajnienie partytury mi osobiście kojarzy się z barbarzyństwem.

Zainteresowanych tą koncepcją odsyłam na stronę Richarda Stallmana.